niedziela, 22 marca 2020

↠ Prolog ↞

Skowyt zabijanych zwierząt dało się usłyszeć w promieniu dwóch mili. Agonalne jęki sprawiały, że zamiast gospodarskich jałówek na myśl przychodziły najgorsze kreatury z otchłani piekieł. Rozpędzone żelazne istoty o ostrzach zamiast zębów i rozpalonych oczach, czekających na dogodny moment, by zaatakować. Towarzyszył im akompaniament drobniejszych pisków i krzyków - zapewne ludzkich czy psich. Swąd spalenizny można było także poczuć z tej odległości, mimo, że przez korony drzew ledwie widać było ciemną smugę dymu. Nieprzyjemna woń wgryzała się w nozdrza obu jeźdźców, jak i ich koni - choć nie każdy zwracał na to uwagę.


— Wyglądasz, jakbyś się w ogóle nie przejmował, że troszkę dalej od nas dzieje się jakiś dramat  — stwierdził Ruben, na którego twarzy pojawił się grymas niepokoju.
Gdy nie usłyszał odpowiedzi, zerknął w stronę swojego towarzysza, który z największą starannością badał staw swojego wierzchowca. Tańczący w miejscu ogier utrudniał to zadanie, jednakże silne dłonie obu mężczyzn względnie utrzymywały zwierzaka w miejscu. Grube palce obmacywały każde ścięgno i niepokojące wybrzuszenie z wielką dokładnością, nie chcąc niczego przeoczyć.
— Skupiam się na innej rzeczy — odpowiedział po chwili i uśmiechnięty poklepał zwierzaka po szyi — Nic mu nie jest. Głupi zwierz, chodzić nie umie.
— Nie nazywaj Wilczusia głupim, marudo przeklęty — żachnął się w imieniu konia Ruben i podał wodze swemu przyjacielowi, który zdążył w tym czasie sprawdzić koński rząd.
Coen podniósł brwi ku górze i nie czekając na wywód swego towarzysza, szybkim ruchem wskoczył na konia. Usadowił się wygodnie w przetartym siodle i obróciwszy się za siebie, sprawdził stan przytoczonych do siedziska pakunków. Upewniwszy się, że wszystko zostało na swoim miejscu, począł walczyć ze swym koniskiem, by te łaskawie raczyło przestać wyrywać łeb do góry. Mocniej pociągnął za liny imitujące skórzane wodze a zwierzę zacharczało przeciągle i wzbiło kopyta w powietrze. Zdążył przelotnie dostrzec minę Rubena i już przewidywał, jaki wykład na temat traktowania zwierząt dostanie. Czasami, między innymi w takich chwilach, nie mógł już znieść niecichnącej barwy jego głosu.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — ponownie odezwał się głos coraz bardziej zmartwionego Rubena, który na grzbiecie swojej klaczy zataczał zgrabne kółka. Jego kasztanka, w porównaniu do wierzchowca Coena, chętnie współpracowała ze swym właścicielem. Bezbłędnie wymijali rosnąca na ich drodze drzewa i ruszyli udeptaną ścieżką dopiero, gdy właściciel karego szoguna zdążył zdobyć nad nim władzę.
— Zadajesz bardzo głupie pytania — gdy tylko wziął głębszy oddech, niemal od razu odpowiedział z nutą irytacji w głosie — Oczywiście, że nie.
Chłód wczesnej pory i znużenie nocną podróżą pomału doprowadzały go do jeszcze większego stopnia irytacji. Jakby sam fakt, ich dzikiej ucieczki sprzed kilku dni, był niewystarczający, aby podnieść mu ciśnienie. Właśnie od tych kilkudziesięciu godzin chodził niczym lew w zamknięciu, czekający na ludzi, którzy strzelą mu w łeb, by dobrać się do jego skóry, kości i mięsa. Będąc jednak szczerym, właśnie od tej salwy w jego stronę uciekał.
— Pojedziemy w tamtą stronę? Może im jakoś pomożemy... — powiedział cicho jasnowłosy i wlepił błagalne spojrzenie w swego kompana.
Słowa Rubena nie tylko sprawiały, że miał ochotę się perliście zaśmiać, ale także mocno klepnąć przyjaciela w plecy. Młodzieńcze serce, jeszcze niezatrute obliczem świata, niewyobrażalnie go rozczulało.
— Jeszcze chwila i ryknę śmiechem na cały ten zasrany las. Nie wystarcza ci kłopotów na stan aktualny?  — odpowiedział wściekle donośnym warknięciem, wiedząc, że właśnie w tym momencie zakończył dyskusję. Młodziak nie był w stanie mu się sprzeciwić.
Coen czuł na sobie wzrok pełen żałości, obrócił jednak głowę w przeciwną stronę i cicho pogwizdując, pośpieszył konia do kłusa. Wiedział, że w ten sposób rani chłopaka, ale cóż mógł w takiej sytuacji uczynić? Jedna wioska napadała na drugą, może jacyś członkowie koalicji zalęgli się w okolicy i wykorzystują jej walory. Możliwości było wiele i brakowało tylko tego, by postawili oni stopy na granicy konfliktu między innymi. W tej sytuacji litości nie miał - każdy mógł ich zobaczyć i powiedzieć o tym komukolwiek. Ludzie mieszkający w małych wioskach na takim odludziu stanowili społeczność zamkniętą, samowystarczalną i nie często w ich progi wchodzili obcy podróżnicy lub ludzie z chęcią, aby im dopomóc. Prędzej zbiorowisko złodziei mogło tam zagrzać miejsce, niż oni. Nie mogli sobie pozwolić na tak głupi błąd, mogący naznaczyć ich dalszą podróż brzemieniem jeszcze większego unikania podobnych sobie istot. Musieli przecież brać skądś jedzenie, prawda? Najlepszym sposobem było przekupienie jakiegoś dzieciaka czy samotnej osoby, by takowe pożywienie po prostu za nich kupiła.  Młodziak mógł się wytłumaczyć czymkolwiek, samotnych lub dziwnych zazwyczaj o takie rzeczy nie wypytywano. A jeśli chodzi o zapłatę... najczęściej wystarczała kolorowa pocztówka lub lufa pistoletu przyłożona prosto w skroń.
Ruben do końca dnia nie odezwał się ani jednym słowem w jego stronę. Jego towarzysz nienawidził tej części siebie, która właśnie z tego powodu była uradowana.


~*~

Wypadło na to, że będzie czuwać pierwszy. Narzucił na siebie jedynie skórzany płaszcz i do obrony wziął to, co miał akurat pod ręką. W półmroku wymacał gruby majdan łuku, więc pokornie chwycił także za napełniony kołczan. Sprawdził jeszcze, czy konie uwiązane na parterze nie rozerwały więzów i ruszył w górę z zamiarem wejścia na spadzisty dach. Podsadził się przez otwór między dachówkami, zapewne pełniący kiedyś rolę okna, i gładko wskoczył na resztki glinianej strzechy. Usadowił się wygodnie pod słupem, do złudzenia przypominającym komin, i chuchnął sobie w dłonie, by choć trochę je rozgrzać. Warunki klimatyczne Północnego Lasu nie rozpieszczały.
Targały nim mieszane odczucia przez całą wartę i choć nie dał po sobie poznać, denerwował się. Na najmniejsze szurnięcie zrywał się jak oparzony a prawie przeoczył wspinającą się po gzymsie kunę. Był kłębkiem nerwów o chaotycznych myślach, przewidując, jakie błędy mogli dotychczas popełnić. Jeśli ten handlarz, z mieściny dołączonej do południowej konurbacji, ich rozpoznał... Niemożliwe. Twarze mieli zakryte i zapłacili kablami, które Ruben znalazł i przyniósł mu w rękawiczkach. Ale ulicę dalej wisiała przecież tablica z podobiznami osób poszukiwanych... a jeśli akurat to właśnie ich oblicza z dziesiątek zdjęć zapamiętał? I jakimś cudem dopasował rysy twarzy, mimo względnej ochrony? 
Coen kaszlnął. Dłonie miał spocone i nie potrafił opanować nieprzyjemnych dreszczy, rozchodzących się po całym zesztywniałym ciele. Nie był w stanie trzymać oczu szeroko otwartych, więc spoglądał na otoczenie spod przymkniętych powiek. Uratowało go szturchnięcie kijem w ramię, przynoszące zbawienną wieść o zmianie wartownika.
Profilaktycznie, na dobry sen, zmoczył sobie usta napojem znalezionym w piwnicy. Biała ciecz pachniała, o dziwo, prawdziwą wódką i tylko trochę czuć było od niej czymś zatęchłym. Dopiero rano zdał sobie sprawę, jak skrajnie nieodpowiedzialnie się zachował. Tyle przeszedł, a zabiłby go zwykły metanol? Ale skoro ta butelka, nie wiadomo jak, ale przetrwała, to może znajdzie się tam coś jeszcze? Powrót do cudownej piwnicy nawiedził jego myśli, lecz szybko je wyparł.


~*~

— Idę zapolować — rzucił przez ramię i zanim Coen zdążył się odezwać, młody chłopak już zapinał paski od swego płaszcza — Wrócę do wieczora.  
Poranna łuna na niebie groziła złą pogodą, lecz o wiele groźniejszym przeciwnikiem wydawał się wiatr, który straszył przez powybijane okna w ruinach wziętej jako obozowisko rudery. Domostwo, a raczej to, co z niego zostało, leżało nieopodal jakiejś większej, oczywiście opuszczonej, aglomeracji. Było ją dobrze widać z dachu, nawet mimo ogólnie panującej ciemności. Ludzie mieli jakąś awersję, do mieszkania w pozostałościach po dawnej epoce. Zwyczajowo niszczyli i palili takie przestrzenie - dopiero na ich gruzach budowali swoje przyszłe domu. Według Coena, było to straszne marnotrawstwo czasu i materiałów. Poprzedni lokatorowie chwilowo zamieszkiwanej chatki zachowali przynajmniej kulturę i ogniska palili przy oknach. Tyle dobrego. 
Mężczyzna zerknął na Rubena z nieukrywaną niechęcią. Pomysł samotnego polowania nie za bardzo do niego przemawiał. Podrapał się po kilkudniowym zaroście i pokiwał głową, wyraźnie chcąc zaoponować. Otworzył usta, lecz nie dane mu było cokolwiek powiedzieć. Ruben nie czekał i zgrabnie wyskoczył przez pustą okiennicę. Czyli nadal czuje się urażony. Nie dość, że ma brak kompletnego doświadczenia, to jeszcze uparty. Ale jak na niecałe dwadzieścia lat... Choć młodzik trzymał język za zębami stanowczo za długo jak na jego przychylne światu uosobienie. Coen czasami miał wrażenie, że dzieciak urodził się o sto lat za późno. O wiele lepiej żyło by mu się w erze dwudziestego pierwszego wieku, gdzie największymi ludzkimi problemami były walki z wolnym internetem czy wybór, na jaki kolor pomalować ściany świeżo wybudowanego domu. Zerknął przelotnie na odpadające tynki w ciemnym kolorze i bardzo ładną kolonię grzybów, wkomponowaną w wystrój ogólny na suficie. Ci tutaj zdecydowanie gustu nie mieli.
Rzucił bogatą wiązankę, której nie powstydziłby się żaden prawilny kowal i począł grzebać kijem w dogasającym ognisku, jakoby to miało by mu przywrócić dobry humor.

Ruben nie oszczędzał kasztanki i popędzał ją, gdy tylko klacz zniżała łeb, aby zwolnić. Jej świszczący oddech dochodził do uszu chłopaka a pot na końskiej szyi palił go w dłonie, powodując niemałe wyrzuty sumienia. Nie chciał przecież zajechać konia czy sprawić, że połamie sobie cztery nogi na nierównej drodze, jaką teraz przemierzali. Dobrze wiedział, jakby to się kończyło dla dawnego skoczka. Wyrzucił je jednak szybko z głowy, wiedząc, że akurat ten koń jest w stanie pokonać taką odległość w tak krótkim czasie. Można by to było nazwać czymś w rodzaju bardzo dziwnej ufności, która o dziwo, działała w dwie strony. 
Wybrał drogę na skróty, omijając główną drogę i kierował się prosto do celu, który miał zamiar osiągnąć jak najszybciej. Czasu tracić nie może, choć czy po jednym dniu jest na co liczyć? 
Szerzej otworzył oczy i w ostatniej chwili gwałtownie skręcił, unikając zastawionej i dość dobrze zakamuflowanej blokady z drutu. Klacz wykręciła się niczym wąż i odskoczyła w tył, zatapiając się po nadgarstki w rowie z wodą opadową. Przez chwilę walczyła z leżącym nie dnie błotem, jednak po kilkudziesięciu sekundach wyskoczyła, niemal wyrzucając chłopaka z siodła. Ruben w ogóle był w stanie uradowania i zarazem przerażenia, że jakimś cudem utrzymał się kulbaki i nie przekoziołkował przez końską szyję wprost na druty. Czuł, jak kropelki deszczu boleśnie uderzają go w twarz a siodło boleśnie uwiera w zmęczone uda. Zacisnął jednak usta w grymasie złości i ponownie zmusił kasztankę do biegu, lecz trochę wolniejszego niż poprzedni, karkołomny galop.

Na ramionach dziecka spoczęły zesztywniałe dłonie jeźdźca. Dziewczynka, czując dotyk obcych palców, zadrżała i niespokojnie odwróciła główkę w stronę przybysza. Przez oczy zalane łzami nie widziała nawet konturów twarzy swego wybawcy. Czuła od niego zapach końskiego potu i charakterystycznej woni krwi, której metaliczny posmak miała również w ustach. Ów człowiek zdjął skórzane rękawiczki i wolnym ruchem podniósł zlepek lęku i płaczu, ostrożnie tuląc w swych szerokich ramionach. Dzieciątko jeszcze bardziej przestraszone tym dobrowolnym aktem miłosierdzia, ponownie zaczęło pogrążać się w rozpaczy i ronić swe łzy, tym razem wtulone w barki nieznanego człowieka.
Po chwili jednak dziewczynka zadrżała i odepchnęła się rączkami od dziwnie pachnącego pana. Koszulka sprawcy była cała czerwona, jedynie kołnierzyk, wolny od posoki, zachował swoją jasną barwę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz